Nie zawsze jesteśmy jednomyślni. Mnie się okrutnie nie podobało, choć nastawienie miałem bardzo pozytywne. Najlepszy dowód, że do knajpy trafiłem dopiero za drugim podejściem.
OK. Gdybym przyszedł tam z moimi pięcioma „piwnymi” kolegami i na wstępie przyjęlibyśmy po pięć symbolicznych browarów, a potem wrzucili na ruszt po tłustym langoszu utytłanym w majonezie i tanim keczupie, to byłoby fajnie. Pod warunkiem, że przed każdym byłoby co najmniej kolejnych pięć browarów.
OK. Gdyby w tej knajpie było tłoczno i gwarno, a z kuchni roznosiłby się zapach świeżych frytek i prawdziwego sosu tatarskiego, byłoby fajnie.
OK. Gdyby z głośników dobiegała folkowa czeska muzyka, a piwko roznosiłaby biuściasta, uśmiechnięta Hanka, Rumcajsa trzymając za barem. Byłoby fajnie.
A tak… Okolica obleśna. Najładniejszy budynek to vis a vis szpital onkologiczny. Szaro, buro, zimno. Właściciele, Czesi, przepracowani. Jak podsłuchałem, od 10 lat bez wakacji. Oprócz głównej sali, tej przy wejściu (tu pracował jakiś domorosły czeski projektant wnętrz), wręcz obskurnie. Ławy, stoły, narożniki i kanapy, każda z innej parafii. Tak jakby ktoś to zbierał właśnie po parafiach podczas wystawki śmieci wielkogabarytowych.
W kontekście knajp i knajpek, restauracji i restauracyjek, jak dotąd przez nas odwiedzonych, nie odważyłbym się nikomu tego przybytku polecić.
Marta jest innego zdania, P. S. do jej dyspozycji.
Najsmaczniejsza była Kofola, bo pić mi się chciało.
P. S. A mnie smakowało. Może po prostu mamy nieco inne gusta kulinarne. I choć w uwagach Maćka jest trochę prawdy, mnie od Hospody nie odrzuciło. Ja zjadłam dobry obiad, Klarka biegająca między salami nikomu nie przeszkadzała… A nad wystrojem zawsze można popracować 🙂