Gdyby komuś przypadkiem przyszło do głowy, że w tym roku wystarczy mi już wojaży, spieszę wyprowadzić go z błędu. Ostatni tydzień mojego urlopu rodzicielskiego postanowiłam spędzić bowiem nad… polskim morzem. Żeby było zupełnie po mojemu, czyli trochę na wariata, to:
a) Pojechałam tam nie tylko z Klarką, ale także z moją siostrą i jej siedmiomiesięcznym synem. Tym sposobem mam już zaliczone 650 km w samochodzie nie z jednym, ale z dwójką niemowlaków. Przyznam, że i tym razem był mały stresik, nasze latorośle zniosły jednak podróż nadspodziewanie dobrze. Nawet drzemki z grubsza udało się zsynchronizować 🙂
b) Mimo, iż prawo jazdy posiadam już 15 lat, z jazdą samochodem nie mam większych problemów i swego czasu prowadziłam całkiem sporo, na tak długiej trasie był to mój debiut. Na tyle zresztą udany, że chętnie bym go powtórzyła. Nie wiem zresztą, czy jako kierowca nie byłam w bardziej komfortowej sytuacji niż moja siostra, która przez ponad 7 godzin musiała na tylnym siedzeniu zabawiać dwójkę maluchów 🙂
Celem tej naszej nieco hardcorowej wyprawy było Darłowo, a jeśli mam być bardzo dokładna to Darłówko. Wybór był o tyle oczywisty, że w okolicy pracuje na wiatrakach tata Bobo, a więc jednocześnie mój szwagier i mąż mojej siostry. Była to więc świetna okazja by połączyć przyjemne z pożytecznym 🙂
A jak wrażenia z tygodnia spędzonego na wyludnionej plaży? Cudowne. Z wyjątkiem jednego deszczowego dnia pogoda udała nam się wyśmienicie, do tego stopnia, że Klarka miała okazję nie tylko pogrzebać sobie w piasku, ale też pomoczyć stópki (no dobra, nie tylko stópki- ten mały czołg ciężko jest zatrzymać, kiedy tylko dorwie się do wody) w Bałtyku. Udało nam się również zrobić kilka wycieczek po okolicy i połazić po mieście. Ten akurat punkt wyprawy był najmniej atrakcyjny, Darłowo bowiem jakoś szczególnie nie zachwyca. Od mojego pierwszego pobytu nad morzem, który pamiętam (czyli 25 lat temu), mam zresztą wrażenie, że w tamtych okolicach niewiele się zmienia. Ale w końcu nie dla pięknej architektury się tam przyjeżdża. A na włóczenie się brzegiem morza wrzesień jest wprost idealny. Niemal puste plaże, a jeśli już spotkamy turystów to są to seniorzy albo rodzice z małymi dziećmi, żadnego tłoku na mieście. Jest to jednak jeszcze na tyle blisko wysokiego sezonu, że spokojnie można skorzystać z większości atrakcji turystycznych i zjeść obiad na mieście, nie tracąc połowy dnia na szukanie otwartej knajpy. Dlatego też wrzesień nad Bałtykiem z całego serca polecam.
A co można robić w okolicach Darłowa z małym dzieckiem (a nawet dwójką)? Oto nasz sposób na całkiem aktywnie spędzony tydzień:
a) Latarnia morska w Darłowie. Jedna z niższych (o ile nie najniższa) latarnia morska polskiego wybrzeża, dzięki czemu stres związany w wdrapaniem się na nią z maluchem jest dużo mniejszy. Ponieważ jednak żeby znaleźć się na górze trzeba pokonać krótką drabinkę, dla tych nie do końca jeszcze samodzielnych dzieci polecam nosidło.
b) Mini zoo w Wiciach. Zdaję sobie sprawę, że dla dorosłego żadna atrakcja, ale ponieważ naprawdę blisko, można wyskoczyć na godzinkę. Najmłodsi zwierzęcy maniacy mogą popatrzeć na ptactwo, kozy, owce, bociana, a nawet nakarmić zwierzątka. A ile frajdy sprawiło Czupi uganianie się za małym kotkiem bardzo domagającym się pieszczot, wie tylko ona sama 🙂
c) Rejs statkiem. Z Młodą planowałam go już podczas naszego wcześniejszego wakacyjnego wypadu, ale w Bratysławie akurat tego dnia statki nie pływały, w Mali Losinj natomiast rejsy wycieczkowe organizowane były praktycznie na cały dzień. Dla nas zdecydowanie za długo. Tutaj natomiast przepłynięcie się po zatoczce trwało 40 min., czyli akurat tyle, żeby dzieciaki nie zdążyły się znudzić. Pod koniec trzeba się było wprawdzie ratować małą przekąską, żeby Czupi zrezygnowała z planu zwiedzania pokładu, przez większą część rejsu była jednak bardzo zainteresowana tym wszystkim, co działo się wokół.
d) Park Wodny JAN . Taki zamiennik morza, w którym jednak trudno byłoby się popluskać. Cieplutka woda, duży wybór basenów, w tym przynajmniej dwa, z których można skorzystać z takimi maluchami i, co najważniejsze… kompletny brak ludzi.
e) Spacery, spacery i jeszcze raz spacery. Z wózkiem, nosidłem, na nogach. Z kocem, bez koca. Brzegiem morza, deptakiem, albo po prostu na plażę, gdzie można gapić się na wodę albo przesypywać piasek z wiaderka do wiaderka. Tym bardziej, że nie spotkałam chyba jeszcze dziecka, na którym taka ogromna piaskownica nie zrobiłaby wrażenia 🙂 A woda o tej porze roku jest naprawdę zaskakująco przejrzysta.
f) Dolina Charlotty. O tym jednak w osobnym wpisie, ponieważ jest o czym opowiadać, a ten post już niebezpiecznie się rozrasta.