Przyznać muszę, że wycieczkę tę odkładałam już od jakiegoś czasu, wciąż zastanawiając się, czy nasza górska rodzinka aby na pewno jest na nią gotowa. I mimo, iż górę tę wielokrotnie podziwialiśmy spacerując w jej okolicach, do tej pory na samodzielne wejście się jednak nie zdecydowaliśmy. Aż do pewnego wiosennego dnia, kiedy to najwyższa góra Beskidu Śląskiego, czyli Skrzyczne, postanowiła nas jednak wezwać.
Weekendowy poranek zapowiadał piękny dzień, nie zastanawiając się więc zbyt długo ruszyliśmy do Szczyrku, gdzie stety, niestety, nieco się pozmieniało od czasu naszej ostatniej wizyty. Miejsca parkingowe, których do tej pory przy głównej ulicy był po prostu ogrom, zostały zastawione słupkami. I to postawionymi całkiem niedawno, na poboczach zalegały bowiem cały czas sterty kostki brukowej. Jest to o tyle dziwne, że patrząc na chodniki widać, że zostały one stworzone właśnie z myślą o dodatkowych miejscach parkingowych, komuś jednak najwidoczniej w ostatnim czasie zmieniła się koncepcja. Ponieważ godzina była jednak stosunkowo wczesna, bez problemu znaleźliśmy miejsce na płatnym parkingu nieopodal wyjścia na szlak, po czym wyruszyliśmy w drogę.
Wybierając trasę zdecydowałam, że na górę wdrapiemy się wraz z niebieskimi oznaczeniami, które prowadzą nieopodal, nieczynnej jeszcze w ten weekend, kolejki linowej na Skrzyczne. Owszem, jest to podejście dość strome, gdyż do pokonania jest ponad 700 m przewyższenia, za to niezbyt długie- do schroniska na Skrzycznem mamy z dołu niecałe 4 km. Decydując się na to wejście trzeba jednak psychicznie przygotować się na całkiem sporą ilość wspinania, szlak bowiem faktycznie przez cały czas prowadzi dość ostro pod górę. Nie radzę jednak skracać sobie drogi ruszając bezpośrednio pod kolejką- ta trasa, mam wrażenie, jest jeszcze bardziej stroma i męcząca. Dlatego też, mimo zalegającego jeszcze w górnych partiach śniegu, do samego końca trzymaliśmy się oznaczeń niebieskich. I owszem, była to na pewno najbardziej wymagająca z naszych dotychczasowych wypraw, z odpowiednią ilością przystanków na mini pikniki wszyscy jednak bez większych problemów dali radę. Nawet Janek zszedł na chwilę z moich pleców żeby podreptać na własnych nóżkach. Największą dumą jednak z całą pewnością napełnia mnie Klara, kiedy widzę z jakim samozaparciem zdobywa kolejne szczyty.
Po dotarciu do schroniska wciągnęliśmy oczywiście jak najbardziej zasłużone tego dnia pierogi i placki ziemniaczane, po czym ruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego celu, czyli Małego Skrzycznego. Po trasie, którą pokonaliśmy do tej pory, był to wręcz odpoczynek. Zielony szlak, którym teraz wędrowaliśmy, to bowiem przyjemna ścieżka prowadząca grzbietem, którym wędruje się naprawdę niezwykle wygodnie. Po upływie mniej więcej pół godziny, i przejściu kolejnych nieco ponad 1,5 km dotarliśmy na Małe Skrzyczne, na którym oczywiście nie obyło się bez pamiątkowego zdjęcia dokumentującego nasze dzisiejsze górskie osiągnięcie. Kontynuując naszą wyprawę, tym razem za znakami żółtymi, ruszyliśmy stromo w dół w kierunku Hali Skrzyczeńskiej, gdzie swoją stację ma obiecana na dzisiaj atrakcja, czyli kolej gondolowa, którą można udać się z powrotem do Szczyrku. Tuż obok znajduje się także restauracja, z usług której wprawdzie nie korzystaliśmy, gdyby jednak ktoś potrzebował to jest możliwość posilenia się. Nasz zjazd do miasteczka nie obył się jednak bez komplikacji, okazało się bowiem, że jedyna forma możliwa forma zakupu biletu w tym miejscu, czyli automat, nie działa. Na szczęście pan z obsługi pozwolił nam zjechać i zakupić bilety na dole, już po dotarciu do kasy głównej. Dobrze, że ktoś się nad nami zlitował, bo po pierwsze na zjazd kolejką Klara naprawdę bardzo czekała, po drugie miała już prawo być zmęczona. A w Szczyrku czekał nas jeszcze 2 km spacer ulicami do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. Lody w napotkanej do drodze kawiarni dodały jednak sił i pozwoliły, bez większego marudzenia, dotrzeć w komplecie na parking.
Z całą pewnością wycieczka, którą dzisiaj sobie zafundowaliśmy przeznaczona jest już dla nieco bardziej zaawansowanych małych piechurów, jeśli jednak czujecie się na siłach bardzo radzę spróbować. Satysfakcja i duma z samodzielnego zdobycia tego najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego jest bowiem ogromna i stanowi dodatkową motywację do kolejnych górskich wędrówek.