Czupi na górskim szlaku- ze Szczyrku na Magurkę Wiślańską

No i stało się. Czekaliśmy na to prawie 4 lata, ale w końcu udało się osiągnąć cel- Korona Beskidu Śląskiego jest nasza. Jestem dzisiaj najbardziej dumną mamą na świecie ponieważ ten sukces to głównie zasługa uporu i wytrwałości Klary, która mimo zmęczenia regularnie wdrapywała się na kolejne szczyty, poczynając od Tułu, aż do dzisiaj, do Magurki Wiślańskiej. Jak ta ostatnia wycieczka wyglądała? Zacznijmy od początku.

Przyznać muszę, że jeżeli chodzi o położenie samej Magurki Wiślańskiej to jest ono dosyć nieszczęśliwe, dlatego też jej zdobycie zostawiliśmy na sam koniec. Wcześniejsze próby wprawdzie były, jednak na połączenie jej z innymi szczytami jakoś zawsze brakowało sił. W końcu nie można jednak było tego dłużej odkładać. A że dystans zacny postanowiliśmy wspomóc się nieco gotową górską infrastrukturą, czyli kolejkami w Szczyrku.

Samochód tradycyjnie zostawiliśmy na parkingu pod Gondolą, chociaż ze względu na zlot motocyklistów tym razem nie było to takie proste jak zawsze. Na szczęście przyjeżdżamy zawsze dość wcześnie, bo w okolicach 9, później z miejscem na parkingu tego dnia mogłoby już być ciężko. Bilety na kolejkę kupiliśmy już wcześniej, on- line, dla czteroosobowej rodziny nie jest to bowiem najtańsza impreza, a ta forma pozwalała jednak zaoszczędzić kilka groszy. Niemniej za dwa odcinki w obie strony dla naszej czwórki zapłaciłam 150 PLN (Janek na szczęście cały czas w gratisie). Pierwszy etap, czyli wjazd gondolą na Halę Skrzyczeńską to była czysta przyjemność, zwłaszcza dla Jaśka, który zdecydowanie dojrzał od naszego ostatniego wjazdu i zdecydowanie mocniej przeżywał całą podróż. Mały stres zaliczyliśmy jedynie przed przesiadką na kanapę, kiedy młody zdecydowanie odmówił wejścia do nosidła (cóż było robić?- kiedyś musiał być ten pierwszy raz jeśli chodzi o „samodzielny” wjazd „dyndajką”. Mimo stresu udało nam się bezpiecznie dojechać na górę. Janek też stanął na wysokości zadania i siedział na tyle spokojnie, by nie przyprawić mamy o zawał. W ten sposób po ok. pół godzinie od zaparkowania samochodu znaleźliśmy się na Zbójnickiej Kopie skąd wyruszyliśmy w kierunku celu naszej podróży mając do przejścia prawie 13 km, na szczęście przy jedynie niecałych 200 m przewyższenia.

Początek trasy to niezwykle przez nas lubiana na wycieczki z dziećmi górska „autostrada” w stronę Malinowskiej Skały. Byliśmy tam już wprawdzie wielokrotnie za każdym razem maszeruj nam się jednak tak samo przyjemnie a trasa ta jest odpowiednia nawet dla tych najmniejszych nóżek. Wprawdzie zachwyt spowodowany możliwością wrzucania kamyków do licznych mijanych po drodze kałuż znacznie opóźniał marsz, ale czegóż się nie robi, żeby dziecko nie marudziło w trakcie wędrówki. Na szczęście mijane atrakcje były tak zajmujące, że po niecałych 2 km (i tak całkiem niezły dystans), przed podejściem na Malinowską Skałę, Młody pozwolił zapakować się do nosidła, gdzie uciął sobie regeneracyjną drzemkę. W ten sposób, bardziej stromy odcinek wiodący właśnie przez Malinowską, a później Zielony Kopiec i Gawlas, udało nam się pokonać bez większych perturbacji. Mimo niezbyt dużego w sumie przewyższenia konieczność wędrowania w górę i w dół na zmianę nieco dała nam w kość, tak że na Magurkę dotarliśmy nieco zmęczeni. Piękne widoki i świadomość osiągniętego celu pozwoliły jednak szybko zapomnieć o znużeniu. Zadowoleni wylegiwaliśmy się na trawie zajadając nasze tradycyjne górskie muffiny dopóki upływający szybko czas nie kazał nam zbierać się do zejścia na dół. Tym bardziej, że zregenerowany najmłodszy turysta bardzo chciał wędrować sam, zapowiadał się więc marsz w iście ślimaczym tempie. No i faktycznie, uparciuch jeśli tylko kamienie pod nogami nie przeszkadzały mu za bardzo dzielnie maszerował sam. Na szczęście zmęczenie i niewygodne odcinki trasy sprawiły, że książę pozwolił jednak mamie wrzucić się na plecy, dzięki czemu nie musieliśmy się martwić, że nie zdążymy na ostatni kurs kolejki. Drogę powrotną, wprawdzie też nieco z duszą na ramieniu, ale też przeżyliśmy, i w całości stanęliśmy twardo na ziemi, oddychając z ulgą.

I tak oto, po prawie 4 latach nasza przygoda z Beskidem Śląskim kończy się. Na pewno nie definitywnie, z sentymentu pewnie wrócimy tu nie raz, jakiś etap ulega jednak zamknięciu. Całe szczęście, że w głowie kiełkują już pomysły na kolejne Korony…

Zajrzyj do....

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *