Rozpoczął się listopad, czyli już całkiem późna jesień, my mimo wszystko jednak postanowiliśmy nie rezygnować z naszych wycieczek. Kierując się zasadą, że nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednie ubranie, zaplanowaliśmy tym razem wyjazd do Wisły. Jak się okazało, natura postanowiła nas chyba nagrodzić, fundując nam chyba ostatni tak piękny dzień w tym roku. Ale po kolei…
Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy zaparkowaliśmy naszą Dacię Logan w Wiśle- Jaworniku, na niewielkim parkingu pod tablicą z opisem szlaków turystycznych. Stamtąd właśnie, podchodząc kilkadziesiąt metrów do miejsca, gdzie startował szlak, rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Przez całą trasę, oznaczoną kolorem niebieskim, szło się naprawdę bardzo miło. Ponieważ jest to droga prowadząca do schroniska, a więc konieczne jest przejechanie tam samochodem, pozbawiona jest jakichkolwiek bardziej stromych podejść. My oczywiście byliśmy w chuście, ale myślę, że bardzo zdeterminowani rodzice daliby radę pokonać tę drogę z wózkiem, choć wyczyn ten nie należałby z całą pewnością do lekkich. Trasa wiedzie w większości lasem, otwartym jednak z jednej strony na pobliskie pola i łąki, które jak na tę porę roku prezentowały się wręcz bajecznie. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że u nas straszyły już gołe drzewa, a tam złota jesień w pełni. Dojście do schroniska na Soszowie zajęło nam około godziny, zanim jednak udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, razem z Czupi skoczyłyśmy jeszcze na szczyt Soszowa Wielkiego, który znajduje się dosłownie 10 minut drogi od schroniska. Tata postanowił poczekać na nas trochę niżej, jak sam bowiem stwierdził- „pękł, gdy tylko zobaczył schronisko” :). Po zdobyciu obowiązkowej pieczątki i wypiciu pysznej herbaty z sokiem i cytryną ruszyliśmy w drogę powrotną tą samą trasą, jeszcze raz napawając się pięknymi widokami. Wędrówka była na tyle przyjemna, a pogoda tak nas rozpieściła, że aż marzy się, żeby tu wrócić… Może zimą?